Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

poniedziałek, 30 lipca 2012

Warszawski weekend cz. II

A dzisiaj zapraszam Was na krótką wycieczkę.
Jestem typem turystki, która lubi zwiedzać w zupełnie nieturystyczny sposób. Nie przeglądam przewodników, nie kupuje map, łażę tylko sobie znanymi drogami na zasadzie, że jak mnie jakaś uliczka zainteresuje to tam po prostu idę. Tak było też w Łazienkach. 
Sobota. Żar się leje z nieba, a mnie na spacery wzięło. Przecież nie będę w domu siedzieć! Po miłym przedpołudniu spędzonym w miłym towarzystwie, udałam się do Łazienek. Pamiętałam je z młodzieńczych czasów, ale tylko mi coś tam gdzieś prześwitywały jakieś obrazy. wiedziałam na pewno, że chcę obfotografować pawie.
Wysiadłam z autobusu, przelazłam przez bramę i kto mnie od razu powitał? Fryderyk. A no dzień dobry Panu, jak Pan znosi te upały? Aaaa, no tak, nad wodą sobie Pan siedzi, szkoda tylko, że stópek zamoczyć nie można.

Ach, co za mina! Natchnienie, zamyślenie, romantycznie :)
Ok. Idziemy dalej. I kogo my tu widzimy? Proszę, proszę, znajome postaci. Rozpoznajecie?
 Może czarkę ambrozji?
 Na początku Pan Faun był nietowarzyski, próbował się ukryć za latarenką, ale nic z tego, podeszłam go i ...
 ...SMILE! :)

Najpierw myślałam, że to winogrona na kolanach jegomość trzyma...To nie są winogrona... fuj!


Jest O.K.
O, zemdlała...I co robić, co robić?! Ach, te baby!
Ej! Oddawaj!
 Co ty tam niesiesz? 
Po zawiązaniu nowych znajomości, udałam się na poszukiwanie słynnych pawi. No i proszę. Znalazł się, ale jak on tam wlazł?!

A, żeby już taki samotny nie był, to mu gołąbka dorzucę do towarzystwa.
Trzy godziny się snułam po pięknych alejkach, przyjemny wiaterek sobie wiał- polecam bardzo. Jeżeli będziecie kiedyś w Warszawie i dopadną Was nieludzkie upały- idźcie do Łazienek. Skrzeczące pawie, cień, przepiękne klomby, kwiaty, a jak się dobrze rozejrzycie to i smoka spotkacie. 
Pstryknęłam mu fotę, bo to może ktoś z krewnych Dragonki. Nie był zbyt rozmowny, ale nie ma się co dziwić- spróbujcie sobie wisieć w tak niekomfortowej pozie.

No dobra, całego dnia nie miałam, więc jeszcze szybki skok na starówkę przywitać się z Zygmuntem
i w końcu odpoczynek przy dobrej latte w miłym towarzystwie.
To był dobry weekend. Bez neta, bez telefonów, bez biegania (choć mówi się, że w Warszawie wszyscy biegają). Odetchnęłam i nabrałam powietrza w płuca. 
A na koniec zagadka: Jaka jest najsmutniejsza część garderoby?
Szelki. Dlaczego? Bo precz, precz od nas smutek wszelki. :)

 
 

 

niedziela, 29 lipca 2012

Warszawski weekend cz. I


Wiecie jakie to uczucie, gdy marzenia się spełniają? Ja wiem.
Wyruszyłam do Warszawy z koleżanką, mamy zbliżone gusta muzyczne i jak tylko usłyszałyśmy, że Red Hot Chili Peppers będą grali w stolycy,wiedzałyśmy, że nas tam nie może zabraknąć.  

27.07. wsiadłyśmy zatem do Polskiego Busa (bardzo polecam te linie- punktualni, klima, wi-fi, toaleta, skórzana tapicerka- rewelacja!) - kierunek Warsaw. W czasie podróży kierowca poinformował, że toaleta przyjmuje jedynie płyny i uprasza się o spuszczanie wody i zamykanie deski klozetowej, co ma zapobiec wydobywaniu się nieprzyjemnych zapachów...

Dojechałyśmy późno. "Papryczki" mieli grać dopiero o 21:30, ale Justa chciała jeszcze zobaczyć Kasabianów. No to szybko- metro, mieszkanko kuzynki (moja kochana Kasica dachu nad głową użyczyła, klucz zostawiła i pojechali z narzeczonym do Ełku. Swoją drogą-moja kuzynka ma ciekawych sąsiadów...spać dziś nie mogłam, bo przez pół nocy, piętro niżej na balkonie przesiadywał pies, który chyba się czymś struł i cały czas kaszlał i wymiotował. A ja zamiast pomyśleć o poszukaniu stoperków, klęłam na czym świat stoi.) i dłuuuuga, na Bemowo.

Kasica spisała nam dojazd, ale się okazało, że źle podała nam przystanki i pojechałybyśmy sobie w siną dal. Ale siedzimy w tym tramwaju, upał jak cholera, gadamy, przed nami wg rozpiski jeszcze ze cztery przystanki i nagle patrzymy...kurde, jakaś scena, jakieś tłumy- O W MORDĘ!!! TO TU! WYSIADAMY!

Ufff...Zdążyłyśmy. To teraz szybciutko do naszej strefy- a jakże- pod samą scenę :)

Znacie zespół Kasabian? Ja nie znałam i muszę przyznać, że to było karygodne zaniedbanie. Kasabiani dali rewelacyjny koncert i oczekiwanie na moich ukochanych Redhotów nie było aż tak dotkliwe. Przyznać trzeba, że chłopaki przystojne, a muza ...no co tu dużo mówić- posłuchajcie sobie.


A tak wyglądali na koncercie (tak w ogóle to był festiwal- pierwsza edycja- Impact  Festival).



I wiecie co Wam teraz powiem? :)
Do tej pory nie mogę uwierzyć, że widziałam "Papryczki" na żywo. Miałam dużo obaw, bo widziałam koncert, jaki dali w 2007 roku w Chorzowie. Anthony kompletnie sobie nie radził wtedy z wokalem, nie było między nimi iskry i do tego jeszcze set był wzięty z kosmosu. A w piątek...Jak sobie przypomnę...

Godzinę się instalowali, ale warto było tyle czekać. Wbiegli na scenę- najpierw Chad, perkusista w charakterystycznym czerwonym kombinezonie i z czerwoną czapeczką, za nim Josh dosłownie wbryknął (inaczej tego nie potrafię określić) na scenę ze swoją gitarą, i mój ulubiony Flea z niebieskim łbem i basem i na samym końcu we fraku, w spodniach z uciętą do połowy jedną nogawką, która została zastąpiona podkolanówką w biało-czerwone paski- Anthony. No i się zaczęło. Najpierw poszło Monarchy of roses


Ach, zapomniałabym - mała dygresja- uwielbiam Redhotów, ale po pierwszym odejściu Johna Frusciante i po płycie "Californication" przestałam już śledzić ich twórczość. I przyznam szczerze, że te nowsze płyty są dla mnie zbyt popowe, ale ujdą. Zastanawiałam się zatem, czy będą grali tylko nowsze kawałki, ale chłopaki nie zwiedli. Set lista była idealna- stare utwory przeplatały się z nowszymi kawałkami. Odniosłam wrażenie, że publiczność też jest podzielona- na tych co pamiętają Redhotów sprzed "Californication" i na tych, co słuchają ich teraz.  Ale i tak wszyscy bawili się razem, a na drugim utworze, czyli na Around the world fani wyciągnęli białe skarpetki i nimi wymachiwali (dla niewtajemniczonych- kiedyś na koncerty Redhoci wychodzili na scenę w samych białych skarpetkach, które były założone, ekhm...no wiecie... na pewno nie na stopach...).

Szaleję, szaleję, a tu nagle wyciszenie i ... Maaaamoooo, ta charakterystyczna gitarka- Scar Tissue. Kocham ten utwór i ...słów mi brak, bo usłyszenie go na żywo to było naprawdę niesamowite przeżycie. Ale największym zaskoczeniem był Under the bridge. Oni to rzadko grają na koncertach, mimo że jest to ich najsłynniejszy utwór. Pamiętacie to?


Ballady przeplatane były mocniejszym uderzeniem. Flea i Josh niemalże przed każdym utworem dawali improwizacyjne popisy. Bas "rozmawiał" z gitarą i nieźle się dogadywali. Intro jakie zrobili do Californication kompletnie mnie zmiotło. Niestety, nie nagrałam nic, bo mój aparacik nie lubi świateł scenicznych. Zdjęcia też nie wyszły, ale poddałam się szybko, bo stwierdziłam, że wolę się bawić, niż pstrykać foty.
Na szczęście były osoby, które zarejestrowały to totalne szaleństwo na scenie.
Proszę bardzo, oto próbka - By the way


Widzicie co się tam dzieje na tej scenie? Josh tak szalał przez cały koncert, a Flea i Anthony dotrzymywali mu kroku. Oni byli wszędzie, skakali od prawej do lewej, w górę i w dół, ja się dziwię, że na siebie nie powpadali. Josh to prawdziwy wariat, sceniczne zwierzę.Ja się zastanawiam skąd oni mają w sobie tyle powera. To ja po kilku podskokach miałam zadyszkę, a oni przecież na dodatek skakali z gitarami! Pomijam już fakt, że na bisy Flea wlazł na scenę na rękach...

Chłopaki grali ponad godzinę, do tego jeszcze ponad pół godziny bisów, a wśród nich... Give it away! Nie wierzę do tej pory, że to zagrali.

Koncert był rewelacyjny, wszystkie obawy prysnęły już na samym początku. Redhoci dali z siebie wszystko, publiczność również. Jedyne czego mi brakowało to brak interakcji z publicznością. Oni się świetnie rozumieją na scenie, świetnie się ze sobą bawią, ale nie wciągają w to publiki. Nawet nie skomentowali tych białych skarpetek!

Ach, jeszcze jedno- duży szacunek dla ochrony. Dbali o porządek i bezpieczeństwo, podawali ludziom wodę do picia, by nikt nie zasłabł. Pierwszy raz się z tym spotkałam i byłam mile zaskoczona.

Tak, marzenia się spełniają, dlatego warto jakieś posiadać. A dla zainteresowanych podaję linka do set listy- na tej stronie można sobie posłuchać wszystkich utworów, które zagrali.

czwartek, 26 lipca 2012

Wyjazd

Wyjeżdżam do Warszawy. Na spełnienie jednego z moich muzycznych marzeń. Na koncert Red Hot Chili Peppers. Bilet mam już od stycznia. nawet nie wiem, kiedy mi te siedem miesięcy zleciało. I jestem w totalnym rozpieprzeniu, bo czekałam na ten koncert bardzo długo, bo mam dobre miejsca, bo wiem, że to będą niezapomniane wrażenia, nawet jak zespół będzie grał nowsze kawałki, za którymi nie szaleję, ale życie pisze tak durnowate scenariusze, że czasami ręce opadają. Od dwóch dni chodzę jak struta, ze złą intuicją, a każdy esemes, czy telefon, tak mnie spinał wewnętrznie, że aż fizycznie to odczuwałam. I stało się, niestety, najgorsze. Jest mi strasznie smutno. Nie pytajcie dlaczego- rodzinne sprawy, zbyt prywatne, ale tylko proszę, jakiegoś dobrego Anioła poślijcie, niech czuwa.

środa, 25 lipca 2012

Jacek Hugo Bader "Dzienniki kołymskie"


 


Autor: Jacek Hugo-Bader
Tytuł: Dzienniki kołymskie
Seria: reportaż
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011







Trakt Kołymski liczy ponad dwa tysiące kilometrów. Trasa zaczyna się w Magadanie i kończy w Jakucku. To tereny zupełnie niesprzyjające człowiekowi, okryte haniebną historią. To wzdłuż traktu ciągnęły się lagry, w których więźniowie zmuszani byli do katorżniczej pracy przy wydobyciu złota. Kołyma pochłonęła tysiące istnień. Ostatnia książka Jacka Hugo-Badera pt. „ Dzienniki kołymskie" to zapis podróży jaką odbył autor wzdłuż Traktu Kołymskiego. „Jadę na Kołymę, żeby zobaczyć, jak się żyje w takim miejscu, na takim cmentarzu. Najdłuższym. Można się tu kochać, śmiać, krzyczeć z radości? A jak tu się płacze, płodzi i wychowuje dzieci, zarabia, pije wódkę, umiera? O tym chcę pisać. I o tym, co tu jedzą, jak płuczą złoto, pieką chleb, modlą się, leczą, marzą, walczą, tłuką po mordach".

Jedynym środkiem transportu, który w takich warunkach jest dostępny to autostop. A wiadomo- dla reportera wsiąść do samochodu byle jakiego to przecież gotowy materiał na reportaż.  Ta książka jest w zasadzie o takich ludziach - paputczikach, czyli towarzyszach podróży, których spotykasz tylko raz w życiu, dlatego ich opowieści są szczere, choć często koloryzowane. Taki paputczik opowie Ci kawał swojego życia, wygada się , opowie o takich rzeczach, o których nigdy nikomu znajomemu by nie opowiedział. Natomiast tutaj jest ten komfort psychiczny, że osoby słuchającej już nigdy nie spotkasz- a to skłania do zwierzeń.

Dlatego „ Dzienniki kołymskie" to tak naprawdę nie dziennik z podróży, ale swoista galeria osób, a raczej osobliwości, na których natknął się Bader podczas tej nieco ryzykownej wyprawy. I kogo my tu mamy? Same wariaty, oryginały jakich mało- ma sie wrażenie, że Kołyma to enklawa ludzi nieprzystosowanych do normalnego świata, ale za to świetnie radzących sobie w warunkach ekstremalnych (wyobrażacie sobie żyć przy pięćdziesięciostopniowym mrozie?).
To różnorodne postaci, ale łączy ich jedno- mocny łeb i szerokie gardło, bo przecież przy takich temperaturach trzeba się rozgrzewać jakimiś procentami.
Ale do rzeczy- przez te dwa tysiące kilometrów poznajemy jednego z największych kołymskich złotych oligarchów- Basanskyego. Facet ma forsy jak lodu i szasta nią hojnie. Po ostatniej rozmowie Bader znalazł w kieszeni spodni spory zwitek rubli. I co tu z nim zrobić?
Jest też szamanka Dora, która przepowiada Baderowi, jak będzie wyglądała okładka jego książki, jest gościu, który opiekuje się gadającym kamieniem, jest złomiarz, który potrafi sklecić z odpadków czajnik, meble, a nawet motor. Są wydobywcy złota i człowiek, który wynalazł sposób na przekazywanie pozytywnej energii ziemniakom, po to, by spożywający je ludzie nie starzeli się.
Postaci jest wiele, historii multum, a wśród nich również autor, który czasami zbyt upierdliwie pcha się na pierwszy plan. Bader jest niezrównanym gawędziarzem, jego kolokwialny styl jest lekki i dowcipny. Jednak do końca nie potrafię ustosunkować się do ostatniej książki. „ Dzienniki kołymskie" są bowiem nierówne- opowieść niekiedy porywa (zwłaszcza rozmowa z córką Jeżowa- największego ludobójcy zwanego Krwawym Karłem, albo anegdotka o psie, który widział swoją śmierć na cmentarzu), ale są fragmenty, które nużą. Po tej lekturze moje wyobrażenie dzisiejszej Kołymy o nic się nie wzbogaciło, wręcz przeciwnie- obawiam się, że pogłębiły się moje stereotypy myślowe o rosyjskich ludziach, którzy zalewają się wódką, żyją w nieludzkich warunkach i uciekają od świata i ludzi.

czwartek, 19 lipca 2012

Nowy projekt

Kilka dni temu na fejsie napisała do mnie Ada (ta od grafiki mej blogowej):

"Pomysł mam.
Wpadłam na niego dziś szykując kolację.
Bloga kulinarnego zakładam. A jako, że wy często gotujecie bardzo ciekawe i niespotykane szerzej potrawy, chciała bym abyśmy tego bloga prowadziły we trzy.
Nie musicie specjalnie gotować, tylko przy okazji wypasionego śniadania/obiadu/kolacji zrobić kilka zdjęć i dopisać przepis
Co wy na to?"

"Wy" to ja i Asia, niezwykle uzdolniona i wrażliwa osóbka, która prowadzi bloga o szyciu PasteLove (widać kto u niej robi grafiki :) )

I w ten oto sposób, po burzy mózgów, powstał nasz kulinarny blog "Kulinarne wibracje" 

O czym będzie? O wszystkim co z kuchnią związane. Taki jest zamysł. Każda z nas prowadzi inny tryb życia, każda z nas ma inne nawyki żywieniowe. Ada jest wegetarianką, Asia lubi kombinować ze smakami, a ja jestem wiecznie na diecie. To co nas łączy to zamiłowanie do eksperymentowania. Myślę, że to będzie ciekawe doświadczenie. Zapraszam Was zatem oficjalnie do poczucia kulinarnych wibracji oraz dzielenia się swoimi pomysłami. Zaczyna Asia od swojej słynnej smerfnej kawy.

środa, 18 lipca 2012

Swietłana Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa.Kronika przyszłości"


 

Autorka: Swietłana Aleksijewicz
Tytuł: Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości
Przekład: Jerzy Czech
Wydawnictwo: Czarne
Seria: Reportaż
Rok wydania: 2012




Czarnobyl, niewielka miejscowość na Ukrainie położona u ujścia rzeki Prypeć. Ponad dwadzieścia pięć lat temu zamieszkiwana przez ok. 15 tys. ludzi. Dziś przebywają tam tymczasowo naukowcy, pracownicy różnych agencji, przewodnicy i specjaliści od katastrofy atomowej.

26.04.1986 rok- data, która do tej pory wzbudza kontrowersje. Wprawdzie o tragedii czarnobylskiej napisano już wiele, powstały filmy dokumentalne, po co zatem wciąż drążyć temat?

(...) ja zajmuję się tym, co nazwałabym historią pomijaną, znikającymi bez śladu śladami naszego przebywania na ziemi i w czasie. Piszę i kolekcjonuję codzienność- uczuć, myśli, słów. Staram się wychwytywać życie codzienne duszy. Życie zwykłego dnia, zwykłych ludzi (...) Los to życie jednego człowieka, historia to życie nas wszystkich. Chcę opowiedzieć historię w taki sposób, żeby nie stracić z oczu losu pojedynczego człowieka." To jedyne słowa, które w „Czarnobylskiej modlitwie" wypowiada Swietłana Aleksijewicz. W następnych rozdziałach oddaje głos swoim bohaterom, a sama słucha, nie narzuca się, nie drąży, pozwala się im wygadać. I zapisuje, bo to istotne, by został jakiś ślad po ofiarach największego w historii wybuchu jądrowego.

Książka powstawała blisko dwadzieścia lat. Białoruska reporterka nie potrafiła znaleźć formy, nie potrafiła znaleźć słów do oddania tego, co się w owym czasie stało. Zbierała materiały, rozmawiała z setkami ludzi, a spośród tych rozmów wybrała ponad czterdzieści monologów i zawarła je w trzech rozdziałach „Czarnobylskiej modlitwy".  Wśród bohaterów Aleksijewicz są ludzie prości i przedstawiciele inteligencji, są kobiety, których mężowie brali udział w likwidacji skutków wybuchu reaktora oraz mężczyźni, którzy byli likwidatorami, strażakami i żołnierzami powołanymi do pomocy przy przerzucaniu ziemi, tworzeniu mogilników, są również dzieci, które w 1986 roku miały po kilka lat. Miejsce na swoje monologi znaleźli również politycy, historycy, inżynierowie, fizycy, osoby wysiedlone z zakażonych terenów.

Aleksijewicz zaczyna od mocnego akcentu i mocnym akcentem kończy. Reportaż ma bowiem konstrukcję klamrową. Są to wstrząsające historie dwóch kobiet. Książkę otwiera monolog żony zmarłego strażaka, a zamyka ją opowieść żony zmarłego likwidatora. Nie wiem o czym tu opowiedzieć... O śmierci czy o miłości. A może to jest to samo..." zastanawia się pierwsza z rozmówczyń.  Miłość towarzyszy tym ludziom do samej śmierci, jest to uczucie, które przekracza wszelkie możliwe granice- psychiczne, fizyczne i moralne. Jak kochać człowieka, który rozpada się na naszych oczach? To już nie człowiek, tylko reaktor" - próbuje przekonywać pielęgniarka, ale do zakochanej kobiety nic nie dociera, nawet to, że silne promieniowanie wydobywające się z ciała jej męża zabija ich dziecko, które w sobie nosi.

To, co łączy bohaterów wszystkich monologów to, oprócz tragicznego wspólnego doświadczenia, ogromne osamotnienie. Wielu z nich nie potrafi zrozumieć tego co się stało, nie ma kogoś, kto by mógł wytłumaczyć dlaczego 26.04. 1986 roku nagle ich życie zostało pozbawione przyszłości Wszystko przeżywamy sami, nie wiemy co z tym zrobić. Nie mogę tego ogarnąć umysłem". Ze zwykłych ludzi, przywiązanych do swojej ziemi, nagle stali się ludźmi stamtąd- ludźmi czarnobylskimi. Aleksijewicz na naszych oczach pokazuje proces przeobrażenia, metamorfozy z człowieka przedczarnobylskiego w skażoną promieniowaniem jednostkę.  Jest to proces nagły, który zaskoczył mieszkańców zony, nie potrafią sobie poradzić z wykluczeniem, bo wróg jest niewidoczny. Wojna atomowa ma to do siebie, że z góry jesteśmy skazani na porażkę.

Oprócz dramatycznych opowieści znajdujemy w „Czarnobylskiej modlitwie" obraz człowieka radzieckiego, który ma tak silnie wpojone poczucie obowiązku wobec państwa, że nawet instynkt samozachowawczy zostaje przez nie zagłuszony. To w nas żyje, być tam gdzie jest trudno, niebezpiecznie. Bronić ojczyzny"  wyznaje jeden z likwidatorów.  Państwo jest tu stawiane ponad wszystko, nawet ponad kosztem poczucia wartości jednostkowego życia. Człowiek radziecki jest w stanie rzucić wszystko, by ratować swoją ojczyznę. I do tego jeszcze ten strach, by okrutna prawda nie wyszła na jaw. To co się wydarzyło w Czarnobylu było objęte ścisłą tajemnicą, bo państwo, by chronić swoich obywateli nie chciało siać paniki. Dlatego nie stosowano ochronnych masek, nie noszono odpowiedniej odzieży. Dla nich to było bohaterstwo, które nadawało im tożsamość. Dzięki Czarnobylowi mogli zaistnieć:  „Boję się to powiedzieć, ale...kochamy Czarnobyl. Pokochaliśmy go, bo na nowo nadaje sens naszemu życiu...Naszemu cierpieniu. Jak wojna. O nas, Białorusinach, świat dowiedział się po Czarnobylu. to było nasze okno na Europę".

„Czarnobylska modlitwa" to również reportaż o przywiązaniu do ziemi. Białoruś to kraj złożony w większej części z wiosek, w których panują słowiańskie tradycje. Zamieszkiwali je prości ludzie, którzy mieli swoje gospodarstwa, ciężko pracowali na kawałek chleba, zakładali rodziny i wiedli spokojny rolniczy żywot. A tu nagle przychodzi wojsko i każe w ciągu pięciu minut opuścić cały dobytek. Aleskijewicz odnajduje te starsze kobiety, które nie chciały wyjechać. One po prostu nie potrafiły zrozumieć o jakim zagrożeniu mowa. Co to są jednostki Ci, jakie promieniowanie, skoro taka ładna wiosna, tylko pszczoły przestały się pokazywać. W tych opowieściach ludzi przymusowo wykorzenionych z własnej historii szokuje totalna dezinformacja, ludzie nie chcą wierzyć w zagrożenie, bo przecież wmawiano im, że radzieckie elektrownie są tak bezpieczne, że można je stawiać na Placu Czerwonym.  Ta naiwna wiara doprowadza do absurdalnych sytuacji, w których staruszka sprzedaje mleko, bo wierzy, ze jak trzyma krowę w zamknięciu, ta nie uległa zakażeniu. Tylko jej trawę z pola przynosi...

Zwierzęta to kolejny temat tej atomowej wojny. Reporterka zastanawia się nad losem naszych braci mniejszych, zapisuje również ich krzyk, bo co po nich zostało? Cmentarzyska.

Aleksijewicz wykonała ogromną faktograficzną robotę. Podjęła się ogromnego ryzyka, udała się do zakazanej strefy, by stamtąd przywieźć prawdę. Przesłuchała setki ludzi i przepuściła te historie przez swój literacki warsztat. Wskutek tego powstała książka wstrząsająca, pozbawiona jakiegokolwiek komentarza. Losy ludzi mówią same za siebie. Aleksijewicz stworzyła kolejną „książkę głosów", głosów, które na długo będą krzyczeć w naszej świadomości.

niedziela, 15 lipca 2012

Hurtowo

Jak tylko Hurt umieścił u siebie na stronie info o koncertach, wiedziałam już, że 14.07. odwiedzę rodziców, a przy okazji zaglądnę na Dni Lubawki. Ach, bo na Dniach Lubawki Hurciaki grali. I Elektryczne Gitary. 

Wiecie za co lubię Hurt? Tak, tak, za muzykę też, ale cenię ich przede wszystkim za to, że mają szacunek dla publiczności. Objawia się to tym, że nie jest ważne, czy pod sceną stoją dwie osoby, czy stoi dwutysięczny tłum, chłopaki zawsze dają z siebie wszystko. Maciek potrafi złapać kontakt z każdym, jest w tym niesamowity. Nigdy nie mogę wyjść z podziwu, skąd on tyle energii ma w sobie.
Zresztą, co tu dużo pisać- ja ich po prostu lubię tak prywatnie. I w tym oto miejscu dziękuję za wczorajszy power, za kandyzowane morele i daktyle, za miłe towarzystwo i za niespodziewajkę, którą zafundował mi Maciek. Ach i za moją ukochaną piosenkę:
I na deserek dwie fotki:
Załęs
Maciek

piątek, 13 lipca 2012

No i, że co?

Oj tam, oj tam, że co? Że piątek trzynastego? No i cóż z tego? Całe życie mieszkałam w klatce z numerem trzynastym i jakoś udało mi się dotrwać bez większych uszczerbków do tych moich dwudziestu dziewięciu wiosen. 

Dzień dzisiejszy mijał spokojnie. Bez rewelacji. Rano rozbawił mnie Wojciech Mann w porannym "Zapraszamy do Trójki", w pracy nawet było dziś miło. Arbuz się trafił i dobre śliweczki. Ach, i trzy kawki, bo przez tą pogodę (raz słońce, raz deszcze) zwariować można.
Poźniej domeczek, obiadeczek, pakowanko i heeej do domku mego rodzinnego. 
Pociągiem się wybrałam. A co se bedę. Ha! Nawet podstawiony był, więc nie musiałam za długo czekać. Wsiadłam. Hmmm...No nie ma bata- szanse na odizolowanie się od ludzkości marne. Przedziałów nie ma, a miejsca pozajmowane, więc pozostaje się tylko do kogoś przysiąść. Ooooo, ten chłopak wygląda na normalnego, a obok dziewczyna z dziadkiem. Spoko, towarzystwo może być, nie będzie mi przeszkadzało we wkuwaniu słówek z angielskiego.
Hmmm...ten chłopak, jakiś taki jednak dziwny. Rozsiadł się, że w sumie zajął cztery miejsca. Pytam:
-Wolne?
-Tak- odburknął.
I tu już powinnam się zastanowić, czy aby na pewno nie poszukać innego miejsca, ale cóż...
Ooo, opóźnienie 5 min. No tak, ale to nie dlatego, że to piątek trzynastego- to uroki naszego PKP. Po mnie to spłynęło jak po przysłowiowej kaczce, ale mój współtowarzysz podróży soczyście i głośno rzucił mięchem. 
To powinno dać mi do myślenia...
Ok. Ruszamy.
Okno otwarte, ale wieje trochę. Podchodzi pan, który siedział przed nami:
-Może ja zamknę to okno, bo mi po głowie wieje.
Se myślę- dobry pomysł, bo mi też trochę zawiewa. 
Podchodzi, zamyka, a mój współtowarzysz jak nie ryknie:
- I co jeszcze kurwa?! No pytam, co jeszcze?!
Ja zdębiałam. Pan też zdębiał. Poszedł cichutko, a ja się skuliłam w swoim foteliku (i tak siedziałam skulona, bo ten gbur się tak rozwalił, że nie było gdzie nóg postawić). 
Gbur wstał i zamknął okno, okraszając swoją czynność odpowiednio siarczystym komentarzem.
No nic, se myślę, nie będę się odzywać tylko będę go zabijać wzrokiem, jak na mnie popatrzy. A co! Tyle mi wolno!
W międzyczasie, na fotele obok przysiadło się dwóch gości. Dres z czterema paskami, bejzbolówka, braki w uzębieniu- takie wioskowe chłopaki, co to laski wyrywają na remizowych imprach. 
Kolację sobie urządzili. A co. Jeden wyciągnął bułki zza pazuchy, a drugi spod koszulki wyłowił wędzonego łososia... Nie to,żeby we wkuwaniu słówek angielskich przeszkadzał mi zapach łososia...
Okruszyli wszystko wokół, po czym ten bezzębny wyciągnął żółty ser i szynkę i sobie wpychał do paszczy. Po konsumpcji chłopakom zachciało się zabawy.
No to dawaj- komóreczka, głośniczek i umcy, umcy, umcy, umcy. Do tego należy dodać wymachiwanie kończynami górnymi we wszystkie możliwe strony oraz efekty wokalne. 
Iiiimprezka- jaaaazda!
Niepewnym okiem zerkałam na mojego gburowatego współtowarzysza, czy aby zaraz nie zamknie imprezy, ale na szczęście obyło się bez mięsa i pięści.
Podróż trwała 3,5 h. Ilość wkutych słowek jest wprost proporcjonalna do ilości bitów wygenerowanych przez wioskowych przystojniaków.
No i, że co? Że piątek trzynastego?

czwartek, 12 lipca 2012

Elif Shafak " Czterdzieści zasad miłości. Powieść o Rumim"


 


Autorka: Elif Shafak
Tytuł: Czterdzieści zasad miłości. Powieść o Rumim.
Przekład: Ewa Elżbieta Nowakowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2012






Dżalaloddin Rumi był wykształconym i ortodoksyjnym muzułmaninem. Urodził się w Afganistanie w XIII w. Do Turcji przybył, by szerzyć nauki Allacha. I pewnie wiódłby spokojne życie nauczyciela, gdyby dnia pewnego na jego drodze nie stanął tajemniczy derwisz- Szams z Tebrizu. Owy asceta kazał swemu towarzyszowi wyrzucić wszystkie mądre manuskrypty do wody i pokazał mu, że islam to religia miłości i jedności duszy ze światem. Rumi znalazł swoje przeznaczenie, z ortodoksyjnego mentora stał się poetą, założył zakon derwiszów i stał się sufim. Wyznawał, że najlepszym sposobem na zbliżenie się do Boga jest miłość wyrażana m.in. w samie, czyli ekstatycznym tańcu, podczas którego można doświadczyć katharsis i obcować bezpośrednio z absolutem.

Historia dwóch sufich zainspirowała Elif Shafak do napisania przepięknej opowieści o miłości i potrzebach duchowych, o próbie odnalezienia własnej drogi życiowej oraz o poszukiwaniu mistycznego kontaktu z Absolutem. W wywiadzie udzielonym dla „Bluszcza" ( „Bluszcz", nr 6 (45) czerwiec 2012) turecka pisarka zdradza: „ Moim punktem wyjścia była miłość. Nie zaczęłam pisać z myślą o Rumim, a o miłości (...) chciałam opowiedzieć o miłości w skromny i przejrzysty sposób, i to mnie doprowadziło do Rumiego i Szamsa z Tebrizu, bo to najczystszy jej przykład, który znalazłam w pobliżu." Autorka wyjaśnia również, że tytuł „Czterdzieści zasad miłości" w oryginale brzmi Aszk, co oznacza specyficzny rodzaj miłości, który może kojarzyć się z fizycznością, ale tradycyjnie to słowo odnosiło się do relacji mistyków z Bogiem.

„Czterdzieści zasad miłości" to powieść konstelacyjna, w której narracja rozpada się na wiele głosów. Historie opowiadane w pierwszej osobie przez kolejnych bohaterów nawzajem się naświetlają, opalizują, dając tym samym pełnowymiarowy obraz świata przedstawionego. Czytelnik skacze z jednej opowieści do drugiej, wędruje po dwóch czasoprzestrzeniach. Losy Rumiego i Szamsa zabierają nas bowiem do średniowiecznej Turcji, natomiast klamra spinająca opowiedziane w książce przypadki sięga czasów współczesnych- Ameryki roku 2008.

To właśnie w Northampton poznajemy czterdziestoletnią Ellę Rubinstein, matkę trojga dzieci i żonę wpływowego biznesmena. Bohaterka jest typową przedstawicielką amerykańskiej klasy średniej. Prowadzi dom, uczęszcza na spotkania klubu gospodyń domowych, ma wszystko zaplanowane i poukładane. Jednak monotonia i stabilizacja zaczynają ją męczyć. Narzucone role, odgrywanie dobrej żony, która nie zauważa romansów męża uwierają coraz bardziej. Ella czuje, że musi coś zmienić w swoim życiu, ale nie potrafi się zdobyć na żaden radykalny ruch. Do momentu, gdy dostaje do recenzji książkę     „ Słodkie bluźnierstwo" autorstwa niejakiego Aziza- Europejczyka, który został sufim.

Wraz z Ellą czytelnik zostaje zabrany do świata Rumiego i Szamsa. Wraz z Ellą czytelnik obserwuje duchową przemianę, jaką przechodzą trzynastowieczni bohaterowie. Rytmem, który wyznacza bieg wydarzeń są zasady miłości , które Szams wyrył w swojej duszy i przekazał Rumiemu- swemu towarzyszowi i uczniowi.  Szams staje się zatem postacią centralną, wokół niego skupiają się wszystkie zdarzenia. Przez jednych jest kochany, przez innych znienawidzony. Jedni uważają go ze heretyka, inni za oświeconego. To postać wielowymiarowa i kontrowersyjna. Nie jest sympatyczny. Zwykły egoista. Derwisz? Sufi? Oświecony? Stworzył czterdzieści zasad miłości, a sam rani ludzi wokół. Powstaje zatem pytanie- jak daleko można się posunąć, by osiągnąć mistyczne zjednoczenie z Absolutem? Ilu ludzi można przy tym zranić?

Shafak udało się stworzyć pełnokrwiste postaci, ale przekonania i poglądy, które głoszą drażnią swoją trywialnością. „Idź za głosem serca",  „Pamiętaj, że tylko w sercu drugiej osoby możesz znaleźć odbicie Boga",  „Cokolwiek się zdarzy w twym życiu, nie poddawaj się rozpaczy",  „Miłość doskonali się jedynie w bólu".  Nie przypomina to Wam trochę  „Alchemika", czy też  „Jedz, módl się i kochaj"?
Te nieco irytujące niedociągnięcia Shafak rekompensuje misternymi i ociekającymi  sensualizmem metaforami, które doskonale współgrają z mistyczną tematyką książki. Autorka po raz kolejny udowadnia, że świetnie się czuje w orientalnym klimacie i w mistrzowski sposób spaja ze sobą dwie rzeczywistości, opowiadając o ponadczasowej potrzebie namiętności i wiary. To historia opowiedziana z prawdziwym epickim rozmachem i pasją.

niedziela, 8 lipca 2012

Żilafka Eugenia poleca


Moi drodzy, musiałam to zrobić, bo Żilafka Eugenia ciągle za mną łazi i mi dyszy nad uchem, żebym wreszcie pokazała swój wymiankowy stosik, bo trzeba zwolnić miejsce na nowe knigi. Choć w sumie nie wiem o co jej chodzi, bo przecież po lewej stronie wyświetlają sie okładki książek, które bym chętnie puściła w świat. Ale jak już jej obiecałam, to prezentuję:

No to lecimy od lewej-stojącej:
1. Michael Ende, Momo
2. Bernhard Schlink, Koniec tygodnia
3.Andrew O'Hagan, Rozważania psa Mafa i jego przyjaciółki Marilyn Monroe
4. Katarzyna Bielas, Dzianina z mięsa
5. Igor Stokfiszewski, Zwrot polityczny
6. Artur Żmijewski, Drżące ciała. Rozmowy z artystami

I od dołu samego:
1. Andrzej Gumulak, Drugie piętro
2. Chuck Palahniuk, Powiedz wszystko
3. Sarah Addison Allen, Królowa słodyczy
4. Izabela Pietrzyk, Babskie gadanie
5. Julian Barnes, Papuga Flauberta
6. Anna Maria Matute, Bezludny raj
7. Genen Roth, Kobiety, jedzenie i Bóg
8. Andrzej Dybczak, Gugara
9. Uzodinma Iweala, Bestie znikąd
10. Ewa Madeyska, Katoniela
11.Christian Kracht, Tu będę w słońcu i w cieniu
12. Marta Stefaniak, Czary w małym miasteczku

Jeżeli ktoś ma chętkę na jakąś książeczkę, to ja też mam chętkę, by się wymienić. Propozycje możecie umieszczać w komentarzach, albo pisać do mnie na maila.

A tymczasem na chwilkę ucieknę z cyberprzestrzeni. We wtorek raniutko jadę do Warszawy do kliniki okulistycznej, by po raz kolejny usłyszeć, że nie mam szans na korektę wady do samego zera. Trzymajcie kciuki, albo chociaż jednego, może profesor Szaflik cosik wymyśli.

I na koniec takie zdjątko:

Miłej niedzieli.

sobota, 7 lipca 2012

Diana Abu-Jaber "Język baklawy. Wspomnienia"


 


Autorka: Diana Abu-Jaber
Tytuł: Język baklawy. Wspomnienia.
Przełożyła: Dominika Cieśla-Szymańska
Wydawnictwo: Czarne
Seria: Dolce vita
Rok wydania: 2012





Czy ludzie muszą zdecydować kim są i gdzie jest ich miejsce? Czy człowiek może raz na zawsze określić swoją tożsamość? Ile razy możemy zmieniać swoje życie i czy jest to powiązane z określeniem samego siebie? To pytania, które unoszą sie nad najnowszą książką Diany Abu- Jaber pt. „Język baklawy. Wspomnienia".

Książka to specyficzna, liryczna, przepełniona zapachami, smakami, wspomnieniami z dzieciństwa. Abu-Jaber z rozmachem kreśli obraz swojej rodziny, powieść bowiem jest mocno osadzona w biografii autorki.  Kręgosłupem konstrukcyjnym wspomnień są tradycyjne potrawy arabskie pełne oryginalnych i aromatycznych przypraw (znajdziecie tu mnóstwo przepisów).
Głównym motywem nie  są jednak arabskie tradycje kulinarne.

Abu-Jaber była wychowywana w rodzinie jordańsko-amerykańskiej, żyła zatem na styku dwóch zupełnie odmiennych kultur, dwóch odmiennych światów. Mama jest Amerykanką, ojciec urodził się w Jordaniii i zna korzenie swojej rodziny tysiąc lat wstecz, matka zaś nawet nie jest pewna, czy jej przodkami byli Szwajcarzy, czy też może Niemcy.  Bud nie może sobie znaleźć miejsca w świecie, tęskni za Jordanią, więc zabiera tam  rodzinę i Diana w wieku ośmiu lat zostaje wrzucona w zupełnie nową rzeczywistość. Gdy dziewczynka  już się zaklimatyzuje, oswoi z nowymi realiami, z nowym stylem życia, Bud znów zabiera rodzinę do Ameryki. Dzieciństwo spędzone po części w arabskiej kulturze, po części w amerykańskiej sprawia, że Abu-Jaber zaczyna zastanawiać się nad własną tożsamością i to pytanie towarzyszy jej do samego końca. Czy znajduje odpowiedź?

„Język baklawy" to również powieść inicjacyjna. Obserwujemy bohaterkę w momencie, gdy z dziewczynki przeobraża się w dorosła kobietę. Nad jej edukacją życiową czuwa oryginalna ciotka Aya, która jest w rodzinie uważana za nieco freakową kobitkę. Aya zajmuje się zielarstwem, jest rodzinną czarownicą, która potrafi znaleźć remedium na wszystkie troski - duchowe i somatyczne. To wyzwolona kobieta, mająca swoje zdanie, świetna kucharka. Jej cenne rady ( Wysokie obcasy nie są złe, ale nie zapominaj jak się biega" ; „Nigdy nie pozwól, żeby ktoś mówił ci co masz mówić, czuć, czy myśleć. Bez żadnych wyjątków. Jeśli nie możesz tego powiedzieć głośno, napisz na kawałku papieru") towarzyszą naszej bohaterce w okresie dojrzewania. Aya chroni również Dianę przed nieco despotycznym ojcem.

Wiadomo, że każdy z nas jako nastolatek przeżywa okres buntu i pierwsze miłości. Abu-Jaber nie była wyjątkiem. Autorka opisuje przezabawne sytuacje, gdy odwiedził ją kolega ze szkoły, a Bud wziął go na poważną rozmowę. No bo jak to tak może bezpardonowo sobie przychodzić do jego córki?

Ameryka i Jordania- zupełnie dwie różne mentalności. Bohaterka dostaje stypendium autorskie do Jordanii, by tam przez pół roku pisać swoją powieść. Dopiero przy tych fragmentach uwidaczniają się różnice między tymi państwami. Jordańska rodzina Diany jest bardzo otwarta, wspólne posiłki, wspólne spędzanie czasu, rubaszność, ciągła potrzeba kontaktu, ściskanie, całowanie, przytulanie, egzaltowany sposób bycia to typowe arabskie cechy, Amerykanie wypadają w tej konfrontacji jako szarzy i nieco autystyczni.

To co urzeka w tej powieści to niesamowicie zmysłowy język, przepełniony orientalnymi metaforami oraz galeria specyficznych postaci. Abu-Jaber potrafi pisać o jedzeniu, potrafi zaciekawić losami swojej rodziny, potrafi rozbawić i wzruszyć. Gorąco polecam dla osób, które lubią pożerać dobre książki.